24 kwietnia 2006

Drugie spotkanie Forum Kultury Przestrzeni

W spotkaniu udział wzięli:

  • Prezentacja – Jacek Korbus, rzeźbiarz, rozmówca „Scriptores” nr 27 pt. Rozmowy o kulturze przestrzeni
  • Pierwszy głos – dr hab. Stefan Symotiuk, profesor nadzwyczajny Zakładu Filozofii Kultury UMCS.
  • Prowadzenie – Marcin Skrzypek, koordynator FKP w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”

Opisy do poniższych zdjęć według nazw plików Jacka Korbusa. Więcej o lubelskich pomnikach

Poniżej osoby, które zabierały głos ale ich zdjęć nie udało się dopasować do zapisanych wypowiedzi. Na pierwszym zdjęciu Jan Kamiński, przewodniczący Rady Kultury Przestrzeni od jej powstania do dziś (listopad 2011 – listopad 2016). Pozostałe osoby nie zostały zidentyfikowane.


Zapis spotkania

Zapis spotkania na wideo

Marcin Skrzypek: Witam państwa na spotkaniu, które odbywa się przy współpracy z Akademią Obywatelską i pod szyldem Forum Kultury Przestrzeni. Dlaczego odbywa się pod dwoma szyldami? Kultura przestrzeni, jak sama nazwa wskazuje, polega na uprawianiu kultury, uprawianiu przestrzeni. Do uprawiania przestrzeni potrzebni są ludzie. Przestrzeń jest siecią relacji i jest pełna materialnych przedmiotów, które są narzędziami tych relacji – relacji pomiędzy grupami społecznymi, pomiędzy ludźmi. Relacje te są pretekstami do rozmów, do podejmowania różnych decyzji, inicjatyw, działań i stąd ten kontekst obywatelski. Ponieważ przestrzeń publiczna jest dobrem wspólnym, powinniśmy jako obywatele mieć świadomość, jak coś takiego powinno się tworzyć. Słowo „przestrzeń” jest bardzo pojemne, ponieważ często mamy do czynienia z różnymi sieciami relacji, na przykład mówi się o przestrzeni znaczeniowej, o przestrzeni interpretacyjnej – i wszystko dlatego, że występują tam połączenia między różnymi znaczeniami.

Nasz gość, Grzegorz Miliszkiewicz, jest historykiem kultury materialnej i kontekst przestrzenny, który tu się będzie pojawiał, będzie zaczepiony na przedmiotach, których normalnie nie kojarzylibyśmy z przestrzenią. Przygotowując to spotkanie, rozmawialiśmy o kryzysie przewodnictwa, oprowadzania po przestrzeni. Wydawałoby się, że przewodnik to taka osoba, która np. oprowadza po zabytkach itd. Dzisiejszy wykład natomiast też jest jakąś formą oprowadzania po przestrzeni.

Grzegorz Miliszkiewicz: Pragnę podzielić się z państwem moimi spotkaniami z pejzażem. Akcentuję w tych spotkaniach potrzebę każdorazowego osobistego przeżycia i wchodzenia w związki z pejzażem, traktując go nie tylko jako przestrzeń, ale również i jako czas. Jest to niezbędne, aby praca, która zmierza do stworzenia kategorii pewnych form przestrzennych, wyrastała z ducha i świadomości, i tylko w ten sposób może ona służyć edukacji i sprawianiu przyjemności. W Polsce brakuje rozwiniętych badań nad historią kultury materialnej w jej lokalnym wymiarze, tzn. bardzo dużo wiemy o historii narodu, kraju, natomiast bardzo mało o swojej rodzinie, dzielnicy, miejscowości. Różne były tego przyczyny, ale w tej niewiedzy dotyczącej rodzinnego gniazda (zwłaszcza chłopskiego, bo przecież w 90 % pochodzimy z rodzin chłopskich w czwartym, piątym pokoleniu), nie jesteśmy przygotowywani do podejmowania decyzji i do wyzwolenia w sobie procesu twórczości, który skończyłby się organizacją przestrzeni na odcinku więzi z przeszłością zadowalającym nas i utrafiającym w rzeczywistość.

Wojny, które zniszczyły Lubelszczyznę – I wojna światowa blisko 40 % zabudowy, II wojna może w mniejszym stopniu, poza zagładą ludności żydowskiej, mniejszy wywarły wpływ niż ów brak rozeznania w tym, co było, co jest ważne. Jeśli dzisiaj spotkalibyście się państwo w jakimś gospodarstwie agroturystycznym z próbą prezentacji tego, co się nazywa „dawna orka”, „dawne prace polowe”, to zobaczylibyście państwo, że pokazuje się mniej więcej wszędzie to samo, ponieważ to wyrasta z pamięci dwa, trzy pokolenia wstecz. A dwa, trzy pokolenia wstecz, to jesteśmy jeszcze w PRL-u, gdzie doszło do ujednolicenia kultury na pewnych obszarach i trzeba uzyskać wiedzę sprzed trzech pokoleń wstecz, żeby być oryginalnym, tożsamym, zróżnicowanym. To jest warunek sine qua non zróżnicowania.

Miłość do dzielnicy miesza się na ogół współcześnie z nienawiścią do warunków życia i nadal zdecydowanej większości mieszkańców nie przychodzi na myśl, że potrzebują oni jakiejś odmiany sztuki i że tej sztuce właśnie wyrosnąć najłatwiej na motywach zaistniałych wydarzeń. Nie znając wydarzeń z dziedziny historii, nie jesteśmy w stanie tworzyć tej kategorii sztuki, która na niej może wyrosnąć i upiększyć lub uczynić dydaktycznym nasze najbliższe otoczenie. Mówię o okolicznościach, bo są przykłady takiego działania w naszym otoczeniu, ale nie zapewniają one możliwości globalnej strategii. Będę mówił tu także o dawnych i dzisiejszych związkach przestrzennych między przedmiotami, ściślej – między dawnymi wyrobami. Uwypuklenie tych związków jest szansą na bardzo zróżnicowane działania przestrzenne. Wszystkie tematy, które tutaj poruszę, są znane, ale pragnę do każdego z nich dać jakiś konkretny casus, konkretne źródła archiwalne czy też pochodzące z badań terenowych, czy tzw. historii oralnej, czyli mówionej.

Powiem więc o drzewie widzianym przez pryzmat aktów notarialnych i żywienia ludu. Następnie powiem o widzeniu miasteczka przez pryzmat sklepu żelaznego. Będę też mówił o aranżacji przestrzeni jako decorum. Chodzi głównie o sady, place zabaw. Następnie o degradacji wiedzy i oznaczeniu przemysłowej dzielnicy Lublina, Kośminka, z której pochodzę i gdzie mieszkam do dzisiaj. Wreszcie o wartości dźwięków wydawanych przez dawne przedmioty, a na końcu o projekcie cegielnianego placu zabaw jako wersji edukacji i zabawy opartej na studiowaniu dziedzictwa kulturowego. Najpierw więc o drzewie notarialnym.

Otóż drzewo okazało się najlepszym kalendarzem historii cywilizacji ostatnich już kilkunastu tysiącleci, bowiem metoda dendrologiczna pozwala datować surowiec, z którego wytwarzano zabytek z dokładnością do jednego roku, a pośrednio i warstwę kulturową. Jest to nowy element szacunku do drzewa jako kalendarza. Dzięki słojom możemy datować Biskupin, zjawiska zachodzące w starożytnym Egipcie, średniowieczne grodziska, a być może także i narzędzia paleolityczne. Zbliżymy się więc dzięki drzewu ściśle do danego roku i tak jak dzisiaj w badaniach geologicznych czy botanicznych zdarza się niekiedy dojść do rekonstrukcji wydarzeń z jakiegoś odległego okresu, tak i tutaj będziemy mogli chwycić datę. Dlatego należy nam się specjalny szacunek do drzewa.

Drzewo-żywiciel, drzewo-drogowskaz, drzewo-opiekun – te wszystkie wartości niejednokrotnie tracą znaczenie w przypadku zmiany właściciela działki, na której to drzewo rośnie. I tu dochodzimy do procesu zachowania wartościowej przestrzeni. Jeżeli przejrzymy akty rejentalne kupna-sprzedaży z Lubelszczyzny, na przykład z czasów II Rzeczypospolitej, przekonamy się, jak często drzewo skazywane było urzędowo na ścięcie.

Przytoczę tu kilka cytatów z aktów notarialnych. Stanisław Frączek z Kolonii Sarniak w Powiecie Chełmskim, przepisując ziemię córce Katarzynie w 1935 roku, zastrzegł, że sprzedaje „niezabudowane morgów 2, prętów 225, z drzewami rosnącymi za wyłączeniem 2 dębów i 1 osiny, które w ciągu roku od dnia dzisiejszego wytnie i zabierze”. Wyrok jest już zawarty w akcie urzędowym. Marianna z Kloców Pietuchowa ze wsi Kobyle w gminie Rejowiec sprzedała w 1935 roku „hektarów 2, metrów kwadratowych 476 ogrodu, gruntu, łąki, lasu i pastwiska, a jedynie bez 5 dębów rosnących na trzeciej części zagrody spadkowej przy miedzy Józefa Krąbskiego, które na rzecz swoją wyłącza i wraz z pniami w ciągu miesięcy 3 od dnia dzisiejszego zabierze”.

Czyli mamy do czynienia nie tylko z jakimś odruchowym aktem wandalizmu czy też lekceważenia, ale z głęboko zakorzenioną tradycją zabierania swojego drzewa i oczyszczania w ten sposób działki, czego zapewne sobie tak nie uświadamialiśmy, bo ta sprawa tkwi cztery pokolenia wstecz w aktach notarialnych.

Ten sposób działania dotrwał do naszych czasów. W Chodliku, wsi w Kotlinie Chodelskiej, gdzie na wczesnośredniowiecznym grodzisku przed kilku laty corocznie odbywały się festyny archeologiczne, jest kilkukilometrowa przestrzeń łąk między tą wsią a wsią Kosiorów. W otwartym, niemal bezkresnym pejzażu rosły pojedyncze dęby, niekiedy dwustuletnie. Po scaleniu gruntów w 1994 roku, kilku gospodarzy ścięło i zabrało swoje drzewa. Ostał się tylko jeden potężny dąb, pod którym, jak opowiadają miejscowi starcy, stacjonował sowiecki samolot, gdy w 1944 roku linia frontu zatrzymała się na Wiśle. Znajduje się on na działce przylegającej do mojej działki, którą nabyłem 10 lat temu z funduszu ziemi. Drzewo rośnie w odległości około 1,5 kilometra od czapliska na wczesnośredniowiecznym grodzisku. Jest to jego niezwykła funkcja, bo te wielkie samotne konary, już teraz przerzedzone z gęstego listowia przez podeszły wiek dębu, stanowią napowietrzne przystanki dla czapli i bocianów. Właściwie przypadek zrządził, że jedno drzewo ocalało i pokazuje one funkcję owych napowietrznych lądowisk.

Ale akty notarialne pokazują też, że drzewo mogło stanowić nadal własność tego, który działkę już sprzedał, własność rosnącą, bezterminowo usytuowaną w całości lub na granicy działki sprzedanej. Lejba Tuler, sprzedający Bencjanowi Rojzenbergowi ziemię po dziadku Abramie Roli, czyli rolniku we wsi Łókówek Górny, to jest koło Sawina, w 1934 roku, wyłączył ze sprzedaży 4 wierzby i studnię, znajdującą się na sprzedanym placu. Zastrzegł dla siebie i swych prawonabywców, prawo bezpłatnego przejścia, przejazdu i przegonu bydła przez wyżej wymienione. Jest to zastrzeżenie, które, przynajmniej pozornie, to drzewo chroni.

Tu jest ciekawostka – mamy do czynienia z tą rzadko spotykaną grupą Żydów-rolników, którzy zwłaszcza w powiecie chełmskim, no, uprawiali rolę od XIX wieku.

W aktach notarialnych po 22. lipca 1944 roku, które ukazują proces przechodzenia nieruchomości żydowskich na własność ocalałych chrześcijańskich mieszkańców miasteczek, obecność drzewa jest udokumentowana, lecz nikt nie myśli go już zabierać. Te pośpieszne akty notarialne, do których na Lubelszczyźnie stawali pełnomocnicy zaopatrzeni w notarialne upoważnienia ocalonych, często niezbyt dobrze zorientowani w sytuacji rodzinnej właścicieli, od czasu do czasu zawierają tylko poezję, którą ja nazywam poezją notarialną.

Zacytuję więc za aktem z 1946 roku, z takiego właśnie miasteczka na Lubelszczyźnie: „Po nieżyjącej Pesie Słonimskiej pozostała w spadku niehipotekowana nieruchomość, składająca się z gruntu ornego razem z łąką i tamże rosnącymi 10 wierzbami, o powierzchni ok. 82 arów, położonego w granicach: od wschodu – Targowica, Osady, Siedliszcze, i od strony północnej – Targowica, Osady, Siedliszcze”. Tu macie państwo ulokowanie owych 10 wierzb.

Jeśli zaś mówimy o przepisach, to w świetle obecnych przepisów, mniej urzędowo zabezpieczone jest drzewo owocowe, które nie wymaga pozwolenia na ścięcie. Już 10 centymetrowe drzewo obiega drogę urzędową, łącznie ze znaczkiem skarbowym i stąd ścięcie drzewa w dzisiejszych czasach kosztuje. Tymczasem są one ważnym elementem pejzażu polnego. Wartość tych drzew, o których wspominają cytowane akty notarialne, wyrażone jest zastosowaniem drewna w budownictwie i rzemiośle. Nawet z lichej wierzbiny robiono niecki. Niecki do kąpania dzieci, do zagniatania ciasta. Inna była więc odwieczna wartość drzew owocowych.

Drzewa rosnące na miedzach zazwyczaj oszczędzano, gdy były pożyteczne, a nie umniejszały areału i płodności ziemi. Posłużę się przykładem Polski Środkowej, gdzie zagadnienie pożywienia ludowego jest zdecydowanie lepiej zbadane niż na Lubelszczyźnie. Otóż w Radomszczańskim w XIX i na początku XX wieku, liczba grusz rosnących po miedzach i przy drogach polnych przedstawiała się imponująco. W każdym gospodarstwie było ich kilka. Były to drzewa o dużej wydajności i nazywano je polówkami lub ulężałkami.

Lokalnie dzielono je na kilka gatunków. Do najbardziej znanych należały kamionki, smolorki, świniorki, kusiojki oraz dusyce, względnie dusycki. Jaka była ich właściwa nazwa botaniczna, trudno dziś powiedzieć, ponieważ nie zachowały się źródła, które by pomogły to rozstrzygnąć. Brak również samych grusz polnych, aby dokonać niezbędnej analizy, bowiem zostały niemal doszczętnie wyniszczone. Owoce te suszono w piecach i na trzonach kuchennych. W Łowickiem, a i w innych regionach kraju, cały późnojesienny, zimowy i wczesnowiosenny jadłospis oparty był niegdyś na ulęgałkach. Jeszcze w II połowie XIX wieku jedynym owocem, który suszono, były właśnie ulęgałki. A suszono je w dużej ilości, czasami był to korzec. Korzec to jest 128 litrów. Więc wyobraźmy sobie, jakie to ilości w obrębie jednego gospodarstwa były przechowywane.

W XIX i na początku XX wieku gruszki w stanie świeżym układano w tzw. parskach, w prowizorycznych kopcach razem z ziemniakami, albo w osobnych skrzyniach lub słomiankach, przysypując plewami, owsem i sianem. Z gruszek robiono też zupę, tzw. grusconkę, briję lub breję. Zupa z gruszek należała na terenie ziem polskich, zwłaszcza Kongresówki, do ulubionych i często przyrządzanych potraw. Na przełomie XIX i XX wieku zaczęła jednak powoli zatracać swą dawną popularność i wówczas pojawiło się jej pogardliwe określenie „bryja”.

Dlaczego zatraciła popularność? Ponieważ pouwłaszczeniowy chłop zaczął produkować bardzo zróżnicowaną żywność i zaparł się sam siebie pogardliwie nazywając te potrawy, które przecież wychowały wcześniejsze pokolenia. Typowa standardowa reakcja. Jeżeli zupa jest bryja, to i grusze są mniej świątobliwe. Rozpoczyna się proces ich degradacji. W związku z tym powstało słowo „brioże”, którym określano niektóre rodziny, a nawet całe wsie, jedzące jeszcze tę zupę. Zupa ta była w porze jesiennej świetnym dodatkiem do ziemniaków, ale od II połowy XIX wieku była coraz rzadziej przyrządzana. Główną przyczyną było wyniszczenie grusz polnych podczas przeprowadzania komasacji gruntów.

Wśród Księżaków zamieszkujących centralną część Łowickiego było tak wielkie przyzwyczajenie do jedzenia surowych gruszek polnych, że ludność przez długie lata wyprawiała się jeszcze do odległych okolic, aby tam zaopatrzyć się w ulubione owoce, przynajmniej na okres kopania ziemniaków. Zakupów dokonywali nawet ci gospodarze, którzy posiadali dobrze utrzymane sady. O wyborze decydowały wartości smakowe gruszek polnych.

U Rusinów we wschodniej Lubelszczyźnie zupę z rozgotowanych owoców zaprawiano mąką, nazywała się „hamuła”, stąd zapewne określenie „pamuła”. „Hruszki i slywki, trawy w wulnym duchu, cieple suszyty, szob ino powiahly, a ne spylalysia” – oto rusiński przepis kulinarny. Oskar Kolberg podaje jako typową potrawę dla Lubelskiego z połowy XIX wieku „polewkę z gruszek z plackiem przaśnym, co go zowią klepak”.

Ów jadłospis i nawyk, polegający na włączaniu gruszy do stałej konsumpcji, sprzyjał przemieszczaniu się owoców orką, a dodatkowo praca ptactwa zapewniała wyrastanie gruszek na miedzach, w sadach, nieużytkach i na skraju lasów. Było to wspólne działanie człowieka i zwierząt. Dziś brakuje części tych zwierząt i dlatego proces ten jest już w zaniku. Dziś prawie nikt nie zbiera gruszek, zapomniane są ludowe techniki ich przechowywania. Nie ma też rodzinnej, społecznej pamięci o wielkiej roli ulęgałki w XIX wieku i na początku XX wieku.

Aby uzmysłowić sobie przestrzenne znaczenie gruszy, należałoby próbować w formie plenerowej i parateatralnej przedstawić jej znaczenie w chłopskim jadłospisie. Gdybyśmy chcieli doprowadzić do reorganizacji przestrzeni i wprowadzić na miedzach grusze, musielibyśmy do tego użyć bardzo wielu środków, łącznie z prezentacją parateatralną, z wciągnięciem gruszy do permanentnej edukacji. Wtedy dopiero moglibyśmy liczyć na jakiś sukces.

W tym wykładzie niejednokrotnie będę jeszcze podkreślał związek osobistego kontaktu z przedmiotem. Tak i w przypadku głogu, dzikich grusz i tarniny zbieram je i korzystam z ich smakowych dobrodziejstw. Jest to jedną z sił sprawczych mojego przekonania o ich ochronie, mam osobiste korzyści z ich istnienia. Należę więc całym sercem w sensie poetyckim do nieistniejącego związku miłośników dzikiej gruszy, głogu i tarniny. Ale potrzebne są dziś inicjatywy abstrahujące od problemu wykorzystania owocu. Musimy jednak wziąć pod uwagę, że okoliczności są mało korzystne wobec ogólnych tendencji w rolnictwie, ponieważ wraz ze zmniejszeniem się znaczenia i liczby małych gospodarstw rolnych, będzie postępował proces wykupywania gruntów i likwidacji miedz.

Teraz opowiem państwu o miasteczku jako resztkach towaru żelaznego. W takich miasteczkach jak Wojsławice, Łęczna mamy określoną grupę zabytków, które przyciągają swoją klasą turystów i które w przekonaniu miejscowych są zabytkiem. Stanowią one warstwę architektoniczną, która stale się degraduje. Niekiedy obiekty przenoszone są do skansenów. Takie plany są w odniesieniu do Łęcznej, skąd jeden dom z ulicy Zakanale ma być skopiowany w skansenie, do Wojsławic, gdzie budynek Rynek 16, podcieniowy, też będzie miał swoją kopię w skansenie. Ale za tym wszystkim, za tymi dużymi obiektami architektonicznymi, kryje się jeszcze bezmiar drobnych zabytków, które ulegają w tej chwili mniej lub bardziej świadomej degradacji.

Gdybyśmy popatrzyli na Lublin pod kątem sklepu żelaznego, to zobaczylibyśmy w przestrzeni od bruków aż po zwieńczenia dachów ów towar żelazny, który pochodził niegdyś ze sklepów tej branży lub był specjalnie zamawiany. Mamy kanały w brukach, które pochodzą z fabryk w zaborze pruskim, spotyka się jeszcze włazy, wpusty XIX-wieczne. Mamy wreszcie klamki, okucia zamkowe, łącznie z malowniczymi gałkami „pastrana”, czyli wypustkami na obu końcach zamka w drzwiach. Wreszcie, dzięki znajomości towaru żelaznego, widzimy w niejednym domu armaturę piecową, żelazną. Właśnie w Wojsławicach, w domu przy Rynku 16, jest cudowny, niewidoczny dla wszystkich otwór wycierowy z drzwiczkami z Chlewisk – odlewni należącej na początku XX wieku do Towarzystwa Ł. J. Borkowski.

Wszędzie kryją się takie niewidoczne dla oka zabytki. Niewidoczne również dla tych, którzy te budynki inwentaryzują. A jest to świat, przez który możemy zwiedzić miasteczko, przedzierając się poza warstwą uznanych zabytków – poza wojsławicką cerkwią, prawda, poza synagogą w Łęcznej, możemy wejść do świata innego, niezależnego wędrując bardzo blisko życia codziennego. Problem polega na tym, że zabytki te nie są zinwentaryzowane. Jednocześnie nie funkcjonuje tradycja ich inwentaryzacji, a do Izb Pamięci w miasteczkach trafiają często zabytki, których anonimowość jest utrwalana poprzez brak ewidencji i brak tzw. metryczki. Nie ma tam podpisów i po dwóch, trzech latach nikt nie wie, co skąd pochodzi. Są oczywiście pozytywne wyjątki, ale zobaczmy, w jaki sposób zrywana jest ciągłość przekazu historycznego z przedmiotem, który pochodzi z tej miejscowości, został w dobrej wierze przyniesiony, aby służył edukacji, aby służył pamięci, a następnie nie zrobiono nic, aby dodać tę porcję wiedzy do przedmiotu.

Jest jeszcze towar żelazny, sklep żelazny, ale nie ma wiedzy i tradycji zdobywania tej mikroskopowej wiedzy, która buduje pewne programy edukacyjne i programy przewodnickie. Jest to główny problem ochrony zabytków, problem, który sprowadza się do znacznie mniejszych wydatków i nakładów niż ochrona cerkwi czy bożnicy, ale nie jest realizowany poprzez brak odpowiedniej tradycji.

Cała istota przeżywania odbywa się często w skali mikroskopowej, odbywa się na takim samym poziomie, kiedy my zbliżamy się do drzwiczek wycierowych i kiedy zbliżamy się do kościoła. Jest to ten sam poziom emocji. Natomiast emocje zapewnione są przez wiedzę, która pozwala powiązać drzwiczki ze sklepem żelaznym Libhabera z Siedliszcza i następnie wędrować poprzez szabaśnik w domu Zylbermana, następnie poprzez klamkę, którą ktoś dotykał . Problem polega jednakże na znajomości, kto dotykał klamkę, czyli sięgamy tu do potrzeby badań. Dopiero one są w stanie doprowadzić do takiej narracji przewodnickiej i do takiego poziomu parateatralnego odgrywania rzeczywistości, który będzie nas satysfakcjonował.

Opowiem państwu o mojej dzielnicy. Kośminek jest dzielnicą przemysłowo-robotniczą, zabudowaną domami z cegły, z wapniaka, położoną bezpośrednio na południe od nadwiślańskiej linii kolejowej. Wzdłuż jej zachodniej granicy płynie rzeczka Czerniejówka. Zabudowa tych terenów rozpoczęła się z końcem XIX wieku. Wcześniej był to folwark. W 1916 roku teren Kośminka administracyjnie włączono do miasta Lublina. Do lat 30-tych XX wieku powstawały tu zakłady przemysłowe, między innymi młyn Zylbera, tartak, wapniarnia, suszarnia fabryki cykorii, konserw kawowych „Frytaga”, rektyfikacja wódek, garbarnie, elektrownia miejska, wiele innych fabryk, magazyny handlowe, a wśród nich największe Banku Handlowego w Łodzi przy ulicy Garbarskiej, garaże komunikacji miejskiej przy ulicy Garbarskiej, gdzie jeszcze do początku lat 60-tych dojeżdżały trolejbusy.

Obok terenów fabrycznych powstawała też zabudowa mieszkalna z wapniaka dominującego w nieotynkowanych lub już obdartych z tynku budynkach, cegły i niskogatunkowego, odżywicowanego drewna, które towarzyszyło budowie miasteczek i takich właśnie dzielnic robotniczych w miastach w II Rzeczypospolitej. W czynszowych kamieniczkach i domkach jednorodzinnych mieszkali pracownicy miejscowego przemysłu, ale spotyka się tu także bogatsze architektonicznie domy – mieszkania właścicieli tutejszych zakładów.

Tutaj się urodziłem i mieszkam z kilkunastoletnią przerwą do dzisiaj. Najpierw mieszkałem w rytualnej gorzelni na rogu Garbarskiej i Wspólnej, potem w domu pracowników elektrowni na rogu Długiej i Garbarskiej, a teraz we współczesnym 196-mieszkaniowym budynku na rogu Startowej i Elektrycznej. Budynek ten stoi w miejscu niezwykłym, bo podczas okupacji przez pewien czas ukrywano tu skarb narodowy – „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki.

Urodziłem się w budynku gorzelni rektyfikacji pesachowej Zylbera, przerobionym w 1950 roku na dom mieszkalny. Rodzice opowiadali mi, że w świetle naszego mieszkania przed przeróbką stał wielki kocioł, a po latach, przeglądając plany wytwórni przechowywane w Archiwum Państwowym w Lublinie, miałem okazję przekonać się, że to była prawda.

Przestrzeń dzieciństwa to wykopaliska nad drewnianym mostem na Czerniejówce, magiczne, wielokwaterowe, osiatkowane okna starych magazynów, powtarzane w gronie podwórkowych kolegów opowieści o właścicielu gorzelni ukrywającym się w najniżej położonej kondygnacji piwnic, po którym pozostała niedostępna, nigdy nie odkryta piwniczka z żelaznym łóżkiem i szkieletem w chałacie. Pamiętam dziecięce zabawy w starej etykieciarni na strychu domu wśród tysięcy małych etykiet. Nie została do dziś z tego żadna próbka, nie miałem takiej świadomości, gdy bawiłem się tam mając 4 i 5 lat. Ale kilkanaście lat temu w przestrzeni targów staroci pełnej anonimowych zabytków niemających najczęściej żadnego odniesienia do rzeczywistości (obecnie sprzedawcy zatajają źródło uzyskania zabytków, ponieważ są w sytuacji wzajemnie do siebie konkurencyjnej) trafiłem na szklane firmowe butelki po pejsachówce z rektyfikacji, czyli mojego domu.

Opracowanie tego zespołu wspólnie z Andrzejem Trzcińskim prowadziło nienaukową część mojej wyobraźni. W przestrzeni mojego rodzinnego pokoju z kuchnią pojawiał się od czasu do czasu dostojny rabin, nadzorując zgodnie z religijnymi wymogami koszerność wódki. Nachylał się nad wielkim kotłem, szukał włosa, pytał właściciela, czy kobiety mające właśnie regularność miesięczną są odsunięte od produkcji wódki. Nie ma powodu, aby to, co jest zadeklarowane na etykietach, a jest zadeklarowane, że koszerność wódki jest sprawdzona przez rabina, nie odbywało się w rzeczywistości

Dziś mówi się o rewitalizacji Kośminka, dokonanej przynajmniej częściowo siłami jego mieszkańców. Dotyczy to sfery architektonicznej. Ale są też inne, równie ważne sfery i tylko działanie w wielu sferach może doprowadzić do rzeczywistych przemian. Stary Kośminek znajduje się w obrębie parafii Świętego Michała Archanioła. Od kilku lat miejscowy proboszcz, ksiądz Ryszard Winiarski, prowadzi ulicami Kośminka procesję moralnej odnowy. W tym roku na rozpoczęcie Wielkiego Postu, w mroźny wieczór Środy Popielcowej, procesja weszła na Kośminek ścieżką rowerową pod wiaduktem kolejowym, witana komentarzem stojącego tam menela z kumplem: „Czy to promocja jakaś w Biedronce?” Po chwili nastąpiło złagodzenie tonu i warunkowa skrucha opatrzona komentarzem: ”Nie będę się modlił, jak nie mam pracy.”

To niby standardowe gadki dla całej Polski, ale wypowiedziane w tych okolicznościach symbolicznie określają problemy pojawiające się przy wkraczaniu na Kośminek. Notabene, ścieżka rowerowa natychmiast symbolicznie urywa się po wejściu do tej dzielnicy. Coś w tym musi być, jak mawiał Kraszewski, pisząc „Chatę za wsią” – jakieś czary.

Dzielnica potrzebuje pozytywnych symboli. W zajezdni trolejbusów jest hurtownia i biuro reklamy. W fabryce węgli do lamp łukowych „Karbolumen” przy ulicy Długiej, przerobionej po I wojnie światowej przez Hipolita Luchta na nowoczesną garbarnię, jest dziś garaż i myjnia busów linii Lublin-Kraków. Bardziej rozwinięte formy tożsamości występują dziś w reliktowej formie w kręgu mieszkańców, pracowników zakładu w jego ostatniej fazie funkcjonowania. Są to pracownicy elektrowni, przedsiębiorstwa państwowego „Las”. Przemysł upadł tu w piątej dekadzie XX wieku. Brakuje więc świadomości miejsca i historycznego patrzenia w przestrzeń.

Przewodniki po Lublinie omijają Kośminek, nie dyskutując o wartości historycznej i konserwatorskiej tego, co było i ocalało. Takie pomijanie jest swoistą degradacją dzielnicy w świadomości jej mieszkańców. Mimo że mieszkańcy nie korzystają powszechnie z przewodników turystycznych, to jednak korzystają z nich przecież nauczyciele, przygotowujący zajęcia o Lublinie. A tam Kośminka nie ma. Nie ma więc skąd brać wiedzy, wiedza nie jest przekazywana, dzieci nie są edukowane. Czyli w świadomości mieszkańców, młodzieży z Kośminka, Kośminka nie ma. A jak mówić młodzieży o tej dzielnicy, gdy brak materiałów pokazujących historię ostatnich stukilkudzisięciu lat?

Świadomość braku wartości w ten sposób narasta. W latach 1928-1936, w drewnianej Szkole Podstawowej nr 15 na rogu Długiej i Garbarskiej (nosi imię Grzegorza Piramowicza) Henryk Zwolakiewicz, wybitny etnograf, grafik, prowadził aktywne koło krajoznawcze, które uczestniczyło w wystawach ludoznawczych. Dziś nie ma śladu po tej tradycji.

Jak więc rozpocząłem moje oznaczenie Kośminka? Rozpocząłem je od przeznaczenia na ten cel prywatnej przestrzeni, ponieważ wszystko, co idzie w kierunku dużej przestrzeni, musi się rozpocząć od przestrzeni prywatnej. Najwięcej możemy zdziałać w przestrzeni, która jest naszą własnością. I teraz w metrowy słup, zbudowany z wapniaka, cegły i gliny, wkomponowuje to, co jest jednoznacznie i trwale związane z dawnym Kośminkiem. Jest to butelka z gorzelni rektyfikacji „Kośminek” oraz drzwiczki piecowe z napisem Lublin-Kośminek z odlewni braci Frydman vel Fridman przy ulicy Żelaznej.

Postanowiliśmy z żoną, również od urodzenia mieszkanką Kośminka, z nią bowiem wspólnie badaliśmy historię tej dzielnicy, umieścić ten słup-apoteozę w obecnym mieszkaniu, w miejscu widocznym, w największym pokoju, gdzie czasami w zwykłych mieszkaniach stoją kominki lub telewizory. Nie jest to wyrzeczenie się telewizora, ale apoteoza mojej dzielnicy w moim mieszkaniu. Ten sposób oznaczania przestrzeni można przenieść w przestrzeń otwartą dzielnicy. Abstrahuję tu od sprawy ochrony architektury. Oznaczenie jest czymś niezależnym. Jest bowiem zasadnicza różnica w oznaczaniu miejsca za pomocą tekstu tablicy pamiątkowej, a istnieniem znaku trójprzestrzennego, nawiązującego do miejscowych dziejów.

Na drodze, która prowadzi przez niezadrzewiony placyk na terenie zapomnianej odlewni braci Frydman, jest dziś swoisty biegun magnetyczny, stworzony przez olbrzymie pokłady żużla z resztką z pieca odlewniczego. Ta niewidoczna dziś pamiątka wydobyta spod ziemi, nabiera znaczenia reperu czasu, czyli znaku odlewni braci Frydman, więc jest oznaczeniem miejsca. Dzień dzisiejszy opatrzony jest bowiem żywymi obrazami. Jeśli przechodzimy do dnia dzisiejszego, to widzimy żywe obrazy na Kośminku, np. złomiarza z bardachą (kobietą, której mąż siedzi w więzieniu), pchającego do punktu skupu zniszczony dziecięcy wózek wypełniony żeliwem i puszkami po piwie.

Najskuteczniejszym oznaczeniem będzie dopasowanie symbolu, znaku, reperu do każdego lub do najważniejszych istniejących tam obiektów. Jest to tylko jeden przykład wyobrażenia obiektów, które nie potrafią się zachować wraz z upływem czasu. Takie oznaczenie przydałoby się również terenom gorzelni pejsachowej. Minęły czasy Zylbera, ale dlaczego ma przeminąć jego pamięć? Zylber był głównym fundatorem jesziwy przy ulicy Lubartowskiej. W historii gospodarczej zasłynął jako największy producent wódki pejsachowej w II Rzeczypospolitej.

Mocno chrześcijańskie lubelskie czasopismo „Spółdzielca” pisało w numerze z 11 listopada 1921 roku w artykuliku „Haniebne praktyki wolnego handlu”, że „oto wyłączne prawo dysponowania cukrem na terenie Lublina przeszło z rąk rządu do rąk niejakiego pana Zylbera, właściciela fabryki wódek i innych przedsiębiorstw. Odtąd pan Zylber będzie nam dyktował, kto ile cukru będzie mógł otrzymać, a kto tego produktu pozbawiony będzie.” Przedstawiam tu historyczny sposób patrzenia na Zylbera, bowiem gdybym umieścił płaskorzeźbę szklanej pejsachówki albo jakiś pleksiglasowy kilkudziesięciocentymetrowy odlew i wkomponował go w ścianę domu, spotkałoby się to z różnym przyjęciem. Jest to inne oznaczenie niż tablica.

Rzeźby lub choćby proste znaki przestrzenne, sterowane historią, stanowią dla takich dzielnic przemysłowo-robotniczych jak Kośminek, pomoc w tożsamości. Te swoiste repery czasu nie mogą być jednak tablicą pamiątkową, ale alegorycznym znakiem istnienia tu w przeszłości określonej wartości. Dlatego wybrano odciski dłoni aktorów czy ludzi filmu na deptaku w Świnoujściu, dzięki czemu posiadają one indywidualne parametry, stanowią pomoc w procesie rewitalizacji i moralnej odnowy. Aby jednak zrealizować taki pomysł, potrzebny jest najpierw grunt rodzinny, czyli mały rodzinny eksperyment po to, aby następnie dojrzał on społecznie do zamiaru, który bardzo chętnie bym zrealizował.

Żeby dojść do jakiejś koncepcji oznaczenia, trzeba zejść do poziomu drobnych zabytków. Czyli zamiast głosić koncepcję ochrony starej gorzelni, suszarni cykorii czy zachowania elektrowni, co przekracza w tej chwili nasze środki, należy za pomocą drobnych znaków, reperów dotrzeć do świadomości mieszkańców Kośminka i dopiero wówczas zadać pytanie, co dalej? Te drobne zabytki często nie pochodzą już z Kośminka, bo ani butelki po pejsachówce datowanej na dnie na rok 1928, ani drzwiczek z produkcji odlewni braci Frydman na Kośminku, nie znalazłem na terenie tej dzielnicy, lecz nabyłem je na targach staroci. Zobaczcie więc, jak ubogie są te ziemie i jak wielu trzeba poszukiwań, żeby dotrzeć choćby do resztek korzeni.

Teraz chciałbym omówić zagadnienie decorum. Decorum to obraz naszej zbiorowej świadomości wyobrażony poprzez przedmioty, systemy zachowań, ale my zajmiemy się tutaj głównie sprawą przedmiotów. Najbardziej znaczące decorum, które tkwi w naszej tradycji narodowej i było wzorcem dla innych działań z tego zakresu, to decorum szlacheckie. Gazon rezydencji szlacheckiej jest elementem decorum. Niemal w każdym dworze, przed typowym polskim kolumnowym gankiem, który też jest elementem decorum, stoi gazon ukwiecony niską roślinnością. To jest oznaka gościnności, element organizacji przestrzeni.

Wchodząc do sieni znów trafiamy na elementy decorum, które wyrażają wielowiekową rolę warstwy szlacheckiej, ziemiańskiej, które w wyobrażeniu wielu rodzin sięgają czasów antycznych czy średniowiecznych. Są to portrety przodków, trofea myśliwskie, broń. Dalej, w gabinecie, w pokojach umieszczone są wielkie pamiątki rodzinne często związane z krwią, z poświęceniem, na przykład w okresie powstania styczniowego czy kościuszkowskiego, niezwykłe pamiątki przywiezione z pielgrzymek, czasem kawałki krzyża, o których mówiono, że są z Krzyża Świętego, kosmyki włosów po babkach. Wszystko to są elementy decorum, czyli świadomości.

Ale jaki był rozwój decorum u chłopów? Dopiero uwłaszczenie uczyniło chłopa w 1864 roku właścicielem ziemi i dopiero od tego momentu zaczyna on tworzyć swoje wyraźne decorum. Są to ściany wypełnione obrazami świętymi, później pojawiają się fotografie z wojska carskiego, monidła, kredensy z malowanymi talerzami. Decorum staje się przedmiotem troski i tożsamości. Potwierdzone jest wewnętrznym patrzeniem rodzin chłopskich na to, co mają.

Jeśli popatrzymy na współczesne decorum, na przykład na ogrody na wsi, w miasteczkach, to też wydaje się nam, że jest to jakiś standard. Wleczenie rzeczy chłopskich odziedziczonych czy też skupywanych po wsiach, umieszczanie ich w ogród przed domem i czynienie z nich rzeczy martwych, często w zmienionej funkcji, barwie jest znakiem naszych czasów – taki „gemutlichekeite”, czyli rodzaj sztuki szczęścia, która nas przekonuje, że to decorum zanikło tak jak i wiele innych rzeczy, które do tej pory funkcjonowały.

Sztuka szczęścia opiera się przede wszystkim na ilości i zaskakiwaniu, a nie na przemyśleniu. Nie ma związku z miejscową tradycją, ponieważ maszyna do szycia jest zamieniona na stolik, wóz jest przystrojony girlandami kwiatów, a pług jest przemalowany na srebrno. Dowodzi to pewnego zagubienia i, co najbardziej smutne, biedy. Niby to jest to samo decorum szlacheckie – „czym chata bogata”, ale sam układ nie jest układem historycznym. Jest modą, jest sytuacją terapeutyczną. Skąd taki pomysł na wykorzystanie przestrzeni? Z Zachodu, gdzie w podalpejskich wioskach stoją piękne domy przystrojone girlandami kwiatów, lecz taka kompozycja z użyciem starych przedmiotów nabiera nieco innego znaczenia. Natomiast tutaj mamy do czynienia z coraz krótszą pamięcią, czyli z brakiem indywidualnych poszukiwań. A brak indywidualnych poszukiwań wyrasta z braku wiedzy, często wiedzy genealogicznej.

Wóz jest wozem porzuconym, po ustrojeniu go girlandami kwiatów już nigdy nie będziemy badali jego historii. Jest to rodzaj odrzucenia i zaparcia się przeszłości. Należy tę sztukę szczęścia, te bajkowe ogrody przemyśleć i porządkować je zgodnie z tradycją. Pomysłów jest oczywiście bardzo wiele, ale najważniejsze są te pomysły, które wyrastają z badań nad historią oralną czyli mówioną, które wyrastają z badań genealogicznych i są inaczej osadzone w rzeczywistości. I pojawia się pytanie, czy sztukę szczęścia możemy przenieść na przykład do pokoju, który jest urządzony dla gości agroturystycznych. Raczej nie.

To, co jest na podwórku, jest tolerowane. Natomiast we wnętrzach musimy dokonać bardziej konkretnego wysiłku. Jeżeli mamy gości, którzy chcą przeżyć lata sześćdziesiąte, musimy posłużyć się latami sześćdziesiątymi, a więc przestrzeń jest już uporządkowana przedmiotami z tamtego okresu. Będą to drewniane łóżka, kwietniki z dębowych listewek, geranium w oknie, makatka, kilimek, szklane wazony w stylu lat sześćdziesiątych.. Przestrzeń ta jest przestrzenią na zamówienie, czyli biznes ten potwierdza i wskazuje nam właściwy kierunek poszukiwań. Dopiero dokładne zbadanie historii daje jakiś obraz, układ, technologię, które da się sprzedać.

Przeczytam państwu z programu hotelowego rozrywki w hotelu najwyższej klasy w Kieleckim, jak się reklamuje i pytanie też, czy to się reklamuje prawdę czy też nie: „Piękny park, dziedziniec stajni i parteru, karczma w stajni, sam pałac, to idealne miejsce do organizowania imprez plenerowych, miejsce, które poprzez niezwykłe, wręcz bajkowe otoczenie, przeniesie państwa do XVII wieku, do czasów złotej Rzeczypospolitej, gdy Polska była tyglem różnych narodowości, a ich zwyczaje tworzyły nasze bogactwo kulturowe.”

Tak rozpoczyna się oferta pobytu w hotelu. „Odbędziecie państwo podróż w minione czasy, które bezpowrotnie odeszły z poszumem husarskich skrzydeł, ze śpiewem powracających z pól żeńców i z tętnem czwórki koni na drewnianym moście. Klimaty te będą wiernie odtworzone w czterech odbywających się jednocześnie spektaklach. Każdy uczestnik w ciągu 10 godzin imprezy będzie mógł w dowolnym czasie przenosić się z jednego miejsca do drugiego, biesiadować i tańczyć to z Cyganami, to z Kozakami-szlachcicami, brać udział w zabawach i konkursach.” I tu do wyboru są poszczególne spektakle: „Spektakl 1. Karczma polska. Przydrożny gościniec.” 1500 zł. netto; Spektakl 2. Tabory cygańskie. Romskie nuty 3500 zł. netto; Spektakl 3. Kozacy i szlachta na koniach w potyczkach 3500 zł. netto; Spektakl 4. W ogrodach u jaśniepana 1200 zł. netto.”

Doszło do sytuacji, w której zaniechano do pewnego stopnia wytwarzania produktu i wszyscy zaczynają sprzedawać ten sam produkt. Czas, gdy Internet pozwala reklamować coś bardzo szybko i często bardzo skutecznie, stworzył sytuację, w której wszyscy chcą sprzedawać, a bardzo mało ludzi wytwarza wartościowe produkty, oparte na dziedzictwie kulturowym. To samo dotyczy przestrzeni. Wiele osób chciałoby zmieniać przestrzeń, koncepcje są rozmaite, natomiast jest bardzo mało zagłębiania się w przeszłość, wyszukiwania czegoś, co nie oderwałoby nas od przeszłości w sposób rażący, nietrafiony, często nie dający miejscowym możliwości kontaktu właśnie z tą przeszłością, z tym miejscem, z tą ziemią.

I oto podsumowanie dotychczasowych tematów: powinniśmy zadbać przede wszystkim o wytwarzanie produktu, a dopiero później o jego reklamowanie. W tym kraju jest bardzo mało wartościowych produktów, choć dziedzictwo jest niezmierzone, jeśli chodzi o to, co ocalało. Bywałem ostatnio bardzo często w archiwum w Chełmie i przez wiele dni byłem jedyną osobą , która korzystała z archiwum, dawniej gromadzącym materiały z dużego obszaru, mianowicie województwa chełmskiego. Czyli nie szuka się wiedzy, która potem pozwala w szczegółach rekonstruować rzeczywistość.